Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi GbassSC z miasteczka Sosnowiec. Mam przejechane 6037.96 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.20 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 30499 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy GbassSC.bikestats.pl
  • DST 542.00km
  • Czas 23:50
  • VAVG 22.74km/h
  • VMAX 72.00km/h
  • Kalorie 24000kcal
  • Podjazdy 5000m
  • Sprzęt Triban 520
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de Silesia - 540 km - relacja

Sobota, 8 lipca 2017 · dodano: 12.07.2017 | Komentarze 0

Po starcie na 400km w ubiegłym roku miałem zamiar pobić ten dystans. Z racji tego, że Śląski Maraton został odwołany (nie wiem dlaczego!), parę osób wpadło na pomysł, żeby zorganizować coś podobnego. Po jakimś czasie ukazały się dwie trasy do wyboru – 370km i 540km. Zapisałem się na ten dłuższy dystans.
Zbliżały się tygodnie do startu jednak nie wiedziałem czy na 100% pojadę. Dopiero 1,5 tygodnia przed zawodami byłem pewien, że stanę na linii startu. W piątek zrobiłem małe zakupy:


Później wyczyściłem napęd, sprawdziłem hamulce, ciśnienie w oponach i zacząłem pakowanie ubrań i reszty gadżetów. Czułem popołudniu już lekką adrenalinę i bałem się, że nie zasnę jak rok temu. Mimo wszystko udało się o 21:00 pójść spać. Oczywiście w nocy budziłem się z 8 razy – żeby nie było.
Wstałem o 6:00. Wypiłem kawę, zjadłem michę kaszy z sosem i drugą zrobiłem na wyjazd. Wrzuciłem wszystko do auta. Dziewczyny wskoczyły na miejsca i ruszyliśmy do Świerklan. Po godzinie docieramy na miejsce. Odbieram numer startowy:

Chłopaki wyciągają rowery, leżą, jedzą i odpoczywają. Do startu 2,5 godziny. Spotykam Romka i Bogusia. Rozmawiamy chyba z godzinę. Adrenalina rośnie.

Wyciągamy w końcu rowery i przebieramy się. Plecak spakowany, izotonik w bidonach, kasa wzięta. No to lecimy!

0-100km
Startujemy w grupach 15 osobowych. Pierwsi ruszyli o 11:00. Moja grupa na końcu. Miałem takie „szczęście”, że trafiłem do samych dzików. Na pierwszych 5 kilometrach moja prędkość nie spadała poniżej 45km/h. Wiedziałem, że muszę zwolnić. Inaczej po godzinie miałbym zjazd do zajezdni.
Chłopaki pocisnęli. Ja spadam do swojego tempa. Minąłem parę osób i dojechałem do gościa, który kręcił podobnie jak ja. Siadłem mu na kole i chwilę odpocząłem. Za moment zagadałem, że ja poprowadzę i możemy jechać razem, bo znam trasę. Zgodził się od razu i zaczęliśmy rozmawiać. Dojeżdżamy na pierwszy PK w Krzanowicach. Podbijamy karty w Lewiatanie i ruszamy dalej. Droga niestety była fatalna. W miejscowości Nędza asfalt naprawdę był nędzny. Łata na łacie, dziura na dziurze. Jakoś mijamy ten odcinek. Później jest nieco lepiej. 

100 – 200km
Zmieniamy się co chwilę na prowadzeniu i wpadamy do Pyskowic na drugi PK. Na Orlenie trzęsienie ziemi. Dziewczyny sprzedały tyle hot dogów, że wyrobiły normę na miesiąc. Ponad 20 chłopa zaczęło coś jeść i pić. Jemy i my. Chwila oddechu i dalej!
Niebo zrobiło się pochmurne. Nie chciałem głośno nic mówić ale liczyłem się z tym, że zaraz może padać. Gdzieś na 130km widzę jak w naszą stronę zbliża się deszcz. Droga momentalnie robiła się mokra i nagle bum. Nie zdążyliśmy zejść z rowerów a już byliśmy zalani. Schowaliśmy się pod drzewem. Po chwili słychać burzę. Uciekamy szybko i jedziemy szukać innego miejsca. Wpadamy pod wiatę przy jakiejś karczmie. Tam siedzi dwóch naszych chłopaków. Postój z 30 min. 

W miarę możliwości wylewamy wodę z butów i podejmujemy decyzję, że jedziemy. Docieramy jakimiś lasami do kolejnego PK. Na stacji Lotosu szybkie picie, uzupełnienie bidonów, wciągnięcie żeli i jedziemy dalej, bo po 200km mamy obiad. U mnie pojawia się ból w karku i prawej łopatce. Z lekkim grymasem pokonuję kolejne kilometry. Na 170km dojeżdża do nas chłopak i mówi, że zgubił się i nadrobił 40km. Siada nam na kole i wspólnie kręcimy do Kłobucka.

200-300km

Tam czeka na nas punkt żywieniowy. Spora grupa zrobiła sobie dłuższy odpoczynek. Każdy zaczął się przebierać w suche i długie rzeczy, bo zrobiło się już ciemno. Ja poprosiłem kolegę, aby popsikał mi bark i kark lodem w sprayu. Solidna dawka rozpylona na moje plecy i po chwili ból nieco odpuścił. Zamawiamy kawę. Siadamy i po chwili dostajemy obiad. Solidna dawka surówek, micha ziemniaków i kotlet tak ogromny, że brakło talerza.

Naładowani i wypoczęci ubieramy bluzy, włączamy lampki i odbijamy na Koniecpol. Droga rewelacyjna. Równa, bez dziur. Przyjemność z jazdy w 100%. Pokonujemy ten dystans dosyć szybko i łatwo. Zaliczamy PK na stacji paliw w Koniecpolu. Tam o 1:00 impreza na całego. Lokalna młodzież zrobiła sobie bibę na parkingu. Alkohol, muza na full i głośne okrzyki. Podbijamy kartę, herbata w dłoń, w drugą hot-dog i korzystamy z przerwy. Po kilkunastu minutach ponownie ruszamy w trasę i zaczynają się górki. 

300-400km


Do Pilicy jedziemy na zasadzie góra-dół-góra. Ogromna mgła nieco utrudnia jazdę, ale na szczęście księżyc był w pełni i oświetlał drogę. Po drodze zaliczamy Lelów i Pradła. Żadnej stacji, żadnego sklepu, zero ludzi. W Pilicy zatrzymujemy się na chwilę, żeby otrzepać się z wilgoci i wody, która nazbierała się na nas z tej niskiej mgły. Przy okazji dostaję kolejną dawkę sprayu na plecy. Ruszamy na Ogrodzieniec, mijamy zamek, następnie odbijamy na Olkusz. Każdy z nas już lekko zasypia. Zmęczenie daje znać o sobie. Dlatego tuż przed Olkuszem meldujemy się na stacji, która była otwarta. Na zegarze 5:30. Czas na kawę. Wpadamy do środka, zamawiamy duże czarne, paluszki, colę i…kładziemy się na podłodze. Każdy chciał mieć inną pozycję niż siedząca.

Po spożyciu kofeiny nieco się przebudziliśmy i pognaliśmy do Bolęcina. Na trasie oczywiście wjazdy i podjazdy. Po kilku takich górkach dojeżdżamy do Bolęcina. Tam czeka na nas drugi punkt żywieniowy. Wchodzimy do środka. Dostajemy talerz z jedzeniem.

Niestety było niesmaczne. Ryż z curry mega suchy, mięso również. O sałatce nawet nie mówie. Dokupuje dużego Tymbarka. Jem i popijam każdy kęs, żeby przełknąć. Zjadłem i siadam na fotelu. 15 minut drzemki mija błyskawicznie. Przebieram się w krótkie rzeczy, bo słońce już mocno grzeje. Pije podwójne espresso, pakuje gadżety i z jednym z kolegów ruszam w stronę Andrychowa.

400-500km

Górki coraz bardziej dają w kość. Plecy pękają mi w szwach. Kark i bark boli tak, że nie mam nawet jak ruszyć ręką. Docieramy jakimiś łatanymi drogami do miejscowości Wieprz. Na Orlenie tankujemy wodę i ISO. Karta podbita, telefon wykonany i czas na prawdziwe góry. Po niespełna 50 km wpadamy do Węgierskiej Górki. Ja mam serdecznie dość.



Ściągam buty i w samych skarpetach idę zamówić hot-doga. Siadamy przed stacją i dostaje info od Romka, że on już ukończył i je obiad w domu. Była godzina 12:00. On w domu a ja modle się, żeby dojechać te 100km. Ostatecznie ruszamy na Koniaków. Andrzej nieco przyspieszył, ja poprawiałem plecak i ostatecznie gdzieś mi zniknął. Wjeżdżam pod górkę, zaraz następna i następna. Coraz wyżej i nikogo nie widać. Zatrzymuje się. Spoglądam na GPS. Jadę według trasy. Zgłupiałem. Nie ma nikogo. Ja, góry i pola dookoła. Wtaczam się na szczyt. Za chwilę mały zjazd i znowu pod górę. Schodzę z roweru. Wprowadzam bo droga fatalna – kostka brukowa i jakiś piach ze żwirem. Docieram na szczyt Koniakowa. Teraz długi zjazd od Istebnej. Niestety przyjemność ze zjazdu żadna. Spora liczba dziur i nierównego asfaltu powoduje, że muszę jechać na hamulcach. W Istebnej podjeżdżam pod sklep a tam czeka dwóch kumpli. Obaj zmasakrowani górami. Robimy przerwę. Fanta, orzechy, żele. Czas na Kubalonkę. Z wielkim trudem kręcimy. Docieramy na górę i zjazd. W Wiśle mega korki. Nie da się przejechać. Mimo wszystko przebijamy się i lecimy na Cieszyn. Tam ostatni Orlen i podbicie karty. Tam też ostatni duży podjazd.


500-540km

Co najlepsze – im bliżej mety tym jakby sił nam przybyło. Pędziliśmy non stop ponad 30km/h. Sami byliśmy w szoku, że można jeszcze tyle z siebie wykrzesać. Na naszych twarzach ból mieszał się z radością. Każdy z nas pokonał swój rekord życiowy. Każdy z nas pokonał swoje słabości. Mimo chęci rezygnacji w niektórych momentach udało nam się dotrzeć do mety. Mobilizowaliśmy się wzajemnie. Wjeżdżamy na teren ośrodka. Moje dziewczyny biegną w stronę mety i cieszą się, że dałem radę. Przybijamy z chłopakami piątki:

Ja cieszę się, że kolejna bariera kilometrów została pobita!

Szybko lecimy pod prysznic. Nigdy nie był tak miły jak w tym momencie. Chcieliśmy już się przebrać i odpocząć. Wcinamy kiełbaskę z grilla, jakiś bogracz, łykamy kawę i udajemy się do domów. Wreszcie!

Podsumowanie:
Dystans: 542 km
Czas netto: 23:50
Czas brutto: 32:00
Zjedzone: 7x hot dog, 12x żel, 4x wafle energetyczne, 1x knopers, 1x prince polo, 2x obiad, 3x 7days, 1x paluszki
Wypite: 12x coca cola w puszce, 4x kawa, 1x herbata, 1x tymbark, 1x fanta, 31x bidonów woda+ISO

Podziękowania dla wszystkich za wsparcie SMS i na Facebooku. Oczywiście podziękowania również dla tych, którzy mówili, że nie dam rady!


Kategoria Maraton/zawody



Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa kuibe
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]