Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi GbassSC z miasteczka Sosnowiec. Mam przejechane 6037.96 kilometrów w tym 0.00 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 25.20 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 30499 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy GbassSC.bikestats.pl
Wpisy archiwalne w kategorii

Maraton/zawody

Dystans całkowity:1329.32 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:52:36
Średnia prędkość:25.27 km/h
Maksymalna prędkość:72.00 km/h
Suma podjazdów:10003 m
Suma kalorii:49432 kcal
Liczba aktywności:7
Średnio na aktywność:189.90 km i 7h 30m
Więcej statystyk
  • DST 542.00km
  • Czas 23:50
  • VAVG 22.74km/h
  • VMAX 72.00km/h
  • Kalorie 24000kcal
  • Podjazdy 5000m
  • Sprzęt Triban 520
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de Silesia - 540 km - relacja

Sobota, 8 lipca 2017 · dodano: 12.07.2017 | Komentarze 0

Po starcie na 400km w ubiegłym roku miałem zamiar pobić ten dystans. Z racji tego, że Śląski Maraton został odwołany (nie wiem dlaczego!), parę osób wpadło na pomysł, żeby zorganizować coś podobnego. Po jakimś czasie ukazały się dwie trasy do wyboru – 370km i 540km. Zapisałem się na ten dłuższy dystans.
Zbliżały się tygodnie do startu jednak nie wiedziałem czy na 100% pojadę. Dopiero 1,5 tygodnia przed zawodami byłem pewien, że stanę na linii startu. W piątek zrobiłem małe zakupy:


Później wyczyściłem napęd, sprawdziłem hamulce, ciśnienie w oponach i zacząłem pakowanie ubrań i reszty gadżetów. Czułem popołudniu już lekką adrenalinę i bałem się, że nie zasnę jak rok temu. Mimo wszystko udało się o 21:00 pójść spać. Oczywiście w nocy budziłem się z 8 razy – żeby nie było.
Wstałem o 6:00. Wypiłem kawę, zjadłem michę kaszy z sosem i drugą zrobiłem na wyjazd. Wrzuciłem wszystko do auta. Dziewczyny wskoczyły na miejsca i ruszyliśmy do Świerklan. Po godzinie docieramy na miejsce. Odbieram numer startowy:

Chłopaki wyciągają rowery, leżą, jedzą i odpoczywają. Do startu 2,5 godziny. Spotykam Romka i Bogusia. Rozmawiamy chyba z godzinę. Adrenalina rośnie.

Wyciągamy w końcu rowery i przebieramy się. Plecak spakowany, izotonik w bidonach, kasa wzięta. No to lecimy!

0-100km
Startujemy w grupach 15 osobowych. Pierwsi ruszyli o 11:00. Moja grupa na końcu. Miałem takie „szczęście”, że trafiłem do samych dzików. Na pierwszych 5 kilometrach moja prędkość nie spadała poniżej 45km/h. Wiedziałem, że muszę zwolnić. Inaczej po godzinie miałbym zjazd do zajezdni.
Chłopaki pocisnęli. Ja spadam do swojego tempa. Minąłem parę osób i dojechałem do gościa, który kręcił podobnie jak ja. Siadłem mu na kole i chwilę odpocząłem. Za moment zagadałem, że ja poprowadzę i możemy jechać razem, bo znam trasę. Zgodził się od razu i zaczęliśmy rozmawiać. Dojeżdżamy na pierwszy PK w Krzanowicach. Podbijamy karty w Lewiatanie i ruszamy dalej. Droga niestety była fatalna. W miejscowości Nędza asfalt naprawdę był nędzny. Łata na łacie, dziura na dziurze. Jakoś mijamy ten odcinek. Później jest nieco lepiej. 

100 – 200km
Zmieniamy się co chwilę na prowadzeniu i wpadamy do Pyskowic na drugi PK. Na Orlenie trzęsienie ziemi. Dziewczyny sprzedały tyle hot dogów, że wyrobiły normę na miesiąc. Ponad 20 chłopa zaczęło coś jeść i pić. Jemy i my. Chwila oddechu i dalej!
Niebo zrobiło się pochmurne. Nie chciałem głośno nic mówić ale liczyłem się z tym, że zaraz może padać. Gdzieś na 130km widzę jak w naszą stronę zbliża się deszcz. Droga momentalnie robiła się mokra i nagle bum. Nie zdążyliśmy zejść z rowerów a już byliśmy zalani. Schowaliśmy się pod drzewem. Po chwili słychać burzę. Uciekamy szybko i jedziemy szukać innego miejsca. Wpadamy pod wiatę przy jakiejś karczmie. Tam siedzi dwóch naszych chłopaków. Postój z 30 min. 

W miarę możliwości wylewamy wodę z butów i podejmujemy decyzję, że jedziemy. Docieramy jakimiś lasami do kolejnego PK. Na stacji Lotosu szybkie picie, uzupełnienie bidonów, wciągnięcie żeli i jedziemy dalej, bo po 200km mamy obiad. U mnie pojawia się ból w karku i prawej łopatce. Z lekkim grymasem pokonuję kolejne kilometry. Na 170km dojeżdża do nas chłopak i mówi, że zgubił się i nadrobił 40km. Siada nam na kole i wspólnie kręcimy do Kłobucka.

200-300km

Tam czeka na nas punkt żywieniowy. Spora grupa zrobiła sobie dłuższy odpoczynek. Każdy zaczął się przebierać w suche i długie rzeczy, bo zrobiło się już ciemno. Ja poprosiłem kolegę, aby popsikał mi bark i kark lodem w sprayu. Solidna dawka rozpylona na moje plecy i po chwili ból nieco odpuścił. Zamawiamy kawę. Siadamy i po chwili dostajemy obiad. Solidna dawka surówek, micha ziemniaków i kotlet tak ogromny, że brakło talerza.

Naładowani i wypoczęci ubieramy bluzy, włączamy lampki i odbijamy na Koniecpol. Droga rewelacyjna. Równa, bez dziur. Przyjemność z jazdy w 100%. Pokonujemy ten dystans dosyć szybko i łatwo. Zaliczamy PK na stacji paliw w Koniecpolu. Tam o 1:00 impreza na całego. Lokalna młodzież zrobiła sobie bibę na parkingu. Alkohol, muza na full i głośne okrzyki. Podbijamy kartę, herbata w dłoń, w drugą hot-dog i korzystamy z przerwy. Po kilkunastu minutach ponownie ruszamy w trasę i zaczynają się górki. 

300-400km


Do Pilicy jedziemy na zasadzie góra-dół-góra. Ogromna mgła nieco utrudnia jazdę, ale na szczęście księżyc był w pełni i oświetlał drogę. Po drodze zaliczamy Lelów i Pradła. Żadnej stacji, żadnego sklepu, zero ludzi. W Pilicy zatrzymujemy się na chwilę, żeby otrzepać się z wilgoci i wody, która nazbierała się na nas z tej niskiej mgły. Przy okazji dostaję kolejną dawkę sprayu na plecy. Ruszamy na Ogrodzieniec, mijamy zamek, następnie odbijamy na Olkusz. Każdy z nas już lekko zasypia. Zmęczenie daje znać o sobie. Dlatego tuż przed Olkuszem meldujemy się na stacji, która była otwarta. Na zegarze 5:30. Czas na kawę. Wpadamy do środka, zamawiamy duże czarne, paluszki, colę i…kładziemy się na podłodze. Każdy chciał mieć inną pozycję niż siedząca.

Po spożyciu kofeiny nieco się przebudziliśmy i pognaliśmy do Bolęcina. Na trasie oczywiście wjazdy i podjazdy. Po kilku takich górkach dojeżdżamy do Bolęcina. Tam czeka na nas drugi punkt żywieniowy. Wchodzimy do środka. Dostajemy talerz z jedzeniem.

Niestety było niesmaczne. Ryż z curry mega suchy, mięso również. O sałatce nawet nie mówie. Dokupuje dużego Tymbarka. Jem i popijam każdy kęs, żeby przełknąć. Zjadłem i siadam na fotelu. 15 minut drzemki mija błyskawicznie. Przebieram się w krótkie rzeczy, bo słońce już mocno grzeje. Pije podwójne espresso, pakuje gadżety i z jednym z kolegów ruszam w stronę Andrychowa.

400-500km

Górki coraz bardziej dają w kość. Plecy pękają mi w szwach. Kark i bark boli tak, że nie mam nawet jak ruszyć ręką. Docieramy jakimiś łatanymi drogami do miejscowości Wieprz. Na Orlenie tankujemy wodę i ISO. Karta podbita, telefon wykonany i czas na prawdziwe góry. Po niespełna 50 km wpadamy do Węgierskiej Górki. Ja mam serdecznie dość.



Ściągam buty i w samych skarpetach idę zamówić hot-doga. Siadamy przed stacją i dostaje info od Romka, że on już ukończył i je obiad w domu. Była godzina 12:00. On w domu a ja modle się, żeby dojechać te 100km. Ostatecznie ruszamy na Koniaków. Andrzej nieco przyspieszył, ja poprawiałem plecak i ostatecznie gdzieś mi zniknął. Wjeżdżam pod górkę, zaraz następna i następna. Coraz wyżej i nikogo nie widać. Zatrzymuje się. Spoglądam na GPS. Jadę według trasy. Zgłupiałem. Nie ma nikogo. Ja, góry i pola dookoła. Wtaczam się na szczyt. Za chwilę mały zjazd i znowu pod górę. Schodzę z roweru. Wprowadzam bo droga fatalna – kostka brukowa i jakiś piach ze żwirem. Docieram na szczyt Koniakowa. Teraz długi zjazd od Istebnej. Niestety przyjemność ze zjazdu żadna. Spora liczba dziur i nierównego asfaltu powoduje, że muszę jechać na hamulcach. W Istebnej podjeżdżam pod sklep a tam czeka dwóch kumpli. Obaj zmasakrowani górami. Robimy przerwę. Fanta, orzechy, żele. Czas na Kubalonkę. Z wielkim trudem kręcimy. Docieramy na górę i zjazd. W Wiśle mega korki. Nie da się przejechać. Mimo wszystko przebijamy się i lecimy na Cieszyn. Tam ostatni Orlen i podbicie karty. Tam też ostatni duży podjazd.


500-540km

Co najlepsze – im bliżej mety tym jakby sił nam przybyło. Pędziliśmy non stop ponad 30km/h. Sami byliśmy w szoku, że można jeszcze tyle z siebie wykrzesać. Na naszych twarzach ból mieszał się z radością. Każdy z nas pokonał swój rekord życiowy. Każdy z nas pokonał swoje słabości. Mimo chęci rezygnacji w niektórych momentach udało nam się dotrzeć do mety. Mobilizowaliśmy się wzajemnie. Wjeżdżamy na teren ośrodka. Moje dziewczyny biegną w stronę mety i cieszą się, że dałem radę. Przybijamy z chłopakami piątki:

Ja cieszę się, że kolejna bariera kilometrów została pobita!

Szybko lecimy pod prysznic. Nigdy nie był tak miły jak w tym momencie. Chcieliśmy już się przebrać i odpocząć. Wcinamy kiełbaskę z grilla, jakiś bogracz, łykamy kawę i udajemy się do domów. Wreszcie!

Podsumowanie:
Dystans: 542 km
Czas netto: 23:50
Czas brutto: 32:00
Zjedzone: 7x hot dog, 12x żel, 4x wafle energetyczne, 1x knopers, 1x prince polo, 2x obiad, 3x 7days, 1x paluszki
Wypite: 12x coca cola w puszce, 4x kawa, 1x herbata, 1x tymbark, 1x fanta, 31x bidonów woda+ISO

Podziękowania dla wszystkich za wsparcie SMS i na Facebooku. Oczywiście podziękowania również dla tych, którzy mówili, że nie dam rady!


Kategoria Maraton/zawody


  • DST 31.80km
  • Czas 01:30
  • VAVG 21.20km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Sprzęt Triban 520
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de Pologne Amatorów - relacja

Niedziela, 17 lipca 2016 · dodano: 17.07.2016 | Komentarze 0

Te zawody były moją drugą imprezą w tym roku, na której musiałem być. Taki był plan. Przyszedł w końcu piątek, wpakowałem moje dziewczyny do auta, zebrałem znajomych i ruszyliśmy do Bukowiny Tatrzańskiej. Dojechaliśmy na miejsce i już po drodze widziałem mnóstwo kolarzy. Każda ściana zajęta przez chłopaków. Piątek poświęciliśmy jednak na Zakopane i typowy relaks. Zakupy, obiad, pamiątki itp. Frajda dla dzieciaków – podstawa.

Niestety po powrocie na kwaterę zaczęło padać i wg moich prognoz miało lać cały weekend. Ale zrobiliśmy grilla, zjadłem jak zawsze tłusto i nie zwracałem uwagi na pogodę. Z Wuzlem umówiliśmy się, że po 7:00 jedziemy na mały rozjazd. Ustawiłem budzik i do wyra. Obudziłem się o 6:00. Wyjrzałem za okno i już wszystko było jasne. Lało i to ostro! Rzeka płynęła ulicą. Temperatura 9 stopni. Wysłałem od razu sms do Wuzla, że kimamy dalej. 

Po chwili jednak wstałem i wyskoczyłem na taras z kubkiem gorącej kawy.

Później wpadł Wuzel, zjedliśmy śniadanie i po chwili pojechaliśmy odebrać pakiety startowe.

Po powrocie wybraliśmy się na obiad, który miał się zakończyć kibicowaniem na V etapie. Wstąpiliśmy do Karcmy u Wróbla. Polecana na necie. Podobno super wypas. Niestety po godzinie czekania dostaliśmy zimną (!!!!!) zupę dla dzieci, a po półtorej danie główne. Wyraziliśmy swoje niezadowolenie jak i pozostali goście po czym wyszliśmy do ronda w celu kibicowania.


Zobaczyliśmy pierwszą pętlę po czym odprowadziliśmy dziewczyny do pokoju. Lało dalej i to ostro. Wszystko przemoczone! Wracamy po chwili z Wuzlem i czekamy na drugi przejazd peletonu. Nagle jadą i to z jaką prędkością!

Po emocjach na etapie wracamy i myślimy jak to jutro będzie. Sprawdzam pogodę, ale prognozy są jeszcze gorsze niż na sobotę. W niedzielę wstaje o 6:00. Kubek kawy, taras i czekam na Wuzla. Po chwili schodzi, grzejemy się i powoli ubieramy. Następnie jemy delikatne śniadanie, szykujemy rowery. Z pozostałym pokoi wychodzi reszta chłopaków, którzy też przyjechali na zawody. Standardowo pożyczają pompkę ode mnie – bo zawodowcy z Krakowa zapomnieli :) Ale gdzie to oni nie byli, co to oni za wyniki nie wykręcili – a tu proszę, pompki nie mają :) W końcu gotowi ruszamy na start.

Docieramy pod Termy Bukowina. Leje dalej. Każdy chroni się jak może. Pelerynki, worki na śmieci, jednorazówki w butach, bidony z folią aluminiową. Pomysłowość 100%. Organizatorzy informują, że warunki są fatalne i proszą o wolną jazdę. W końcu nas puszczają sektorami. Ruszamy i w ulewie docieramy do Poronina. Start ostry i poszli! Odbijam na Ząb. Zmiana przełożenia i kołowrotek. Jak mam gdzie prśzycisnąć to tylko na podjazdach. Wuzel zostaje od razu z tyłu. Ja cisne. Mijam sporą liczbę zawodników. Docieram na szczyt i nagle zjazd. Jednak z górki już jade na hamulcu i co najfajniejsze – tylko przednim. Z tyłu koło w ogóle nie łapało. Miałem nieco cykora ale co miałem zrobić? Oczywiście co chwilę słyszę „lewa” i chłopaki pędzą. Wariaci… Przed przejazdem kolejowym czeka nas ostry zakręt w prawo z górki. Strażacy gwiżdżą i zatrzymują nas, dają info, że jest niebezpiecznie. Jednak jeden ze śmiałków miał w dupie sygnalizację i non stop krzyczał „lewa”. Po chwili wyrżnął na samym zakręcie, zawinął się w siatkę i głową uderzył o bandę. Tylko widziałem jak krew tryska spod jego kasku. Krzyknąłem do ambulansu, że jeden leży w rowie i od razu wzięli go do ambulansu i odwieźli na sygnale. Komentarze na trasie były jednoznaczne: po prostu debil.
Ciśniemy w kierunku Gliczarowa. Ludzi coraz więcej. Każdy krzyczy: Szacuneczek, brawo, dacie radę, jesteście mistrzami, dawaj dawaj! To naprawdę dodaje mocy w takich warunkach. Docieramy do słynnej ściany. Wjeżdżamy, jedni na siedząco inni na stojąco. Niektórzy już od początku wprowadzają. Jadę za autem organizatora. Nagle auto staje (!) na końcówce Gliczarowa i zaczyna cofać. O co qrwa chodzi?? Wszyscy za autem wściekli. Nawet kibice krzyczą na kierowcę. Schodzimy z rowerów, podchodzimy kilka metrów i ruszamy dalej. Kolejny zjazd i kolejny podjazd, znowu w dół i w prawo. Teraz czas na ostatni podjazd już pod metę. Zmieniam przełożenie i kręcę ile sił. Ostatnie kilometry do mety. Mijam tych, którzy wyprzedzali mnie na zjazdach. Jeden, drugi, trzeci…docieram do mety. Radość ogromna z racji pokonania trasy w takich warunkach. Jestem cały mokry. Leje się z butów i spod kasku. Mimo wszystko jestem zadowolony. Moja żona i Wuzla czekają na mecie i robią mi zdjęcia.

Czekam z dziewczynami na Wuzla. Ja dotarłem na metę 11:45. O 12 dalej stoimy sami. Gdzieś około 12:20 widzimy jak Wuzel zbliża się do mety. Zaparowane okulary, chyba nic nie widział. Za to banana na ryjku miał takiego, jak małe dziecko po otrzymaniu ulubionej zabawki. Ależ się cieszył!! Ja także. Kibicowałem mu ostatnie metry. Słychać było tylko mnie. Po przekroczeniu linii mety wpadliśmy sobie w ramiona. Pogratulowałem mu pokonania trasy i to na CTM-ie! Szczęśliwi pozowaliśmy do zdjęcia.

Pamiątkowe medale, zdjęcia i kupę śmiechu :)


Po powrocie szybki prysznic, ciepły posiłek, kawa, herbata i szykujemy się do powrotu. Podczas jazdy otrzymujemy info, że Królewski Etap został odwołany i zawodowcy nie pojadą. Amatorzy dali radę – PRO już nie. Jesteśmy twardzielami!
Ostateczne moje wyniki:
Miejsce w kategorii wiekowej – 8 na 481 zawodników
Open – 487 na 1042 sklasyfikowanych
Czas 1:30:31
Poprawiłem swoje miejsce w porównaniu do 2015 roku o 313 miejsc.

Gratulacje dla wszystkich!!


Kategoria Maraton/zawody


  • DST 85.00km
  • Czas 03:35
  • VAVG 23.72km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 1700m
  • Sprzęt Triban 520
  • Aktywność Jazda na rowerze

Pętla Beskidzka i totalny zjazd dyspozycji

Sobota, 2 lipca 2016 · dodano: 11.07.2016 | Komentarze 0


Kategoria Maraton/zawody


  • DST 400.00km
  • Czas 14:15
  • VAVG 28.07km/h
  • VMAX 51.80km/h
  • Kalorie 17000kcal
  • Podjazdy 2194m
  • Sprzęt Triban 520
  • Aktywność Jazda na rowerze

VII Śląski Maraton Rowerowy - wrażenia - relacja

Sobota, 18 czerwca 2016 · dodano: 20.06.2016 | Komentarze 2

Pierwsze słowa, które powiedziałem na mecie ubiegłorocznej edycji brzmiały „za rok przyjeżdżam i startuję na 400km”. Kolega śmiał się ze mnie i pytał czy jestem poważny. Ja jednak w głowie miałem kolejną poprzeczkę i chęć zmierzenia się z wyzwaniem. Czekałem cały rok na ten maraton. Myślałem o nim każdego dnia. Kręciłem w zimę na spinningu, kręciłem na dworze przy minusowej temperaturze. Czerwiec, czerwiec...W kalendarzu ten termin był zaznaczony na czerwono od dnia jego ogłoszenia. Tygodnie leciały i leciały…
Nadszedł w końcu ten weekend. W piątek wszystko sprawdziłem, zakupiłem odżywki, płyny i ogarnąłem całą resztę. Położyłem się nawet wcześniej spać, ale nic to nie dało. Adrenalina już działała. Nie wiem o której zasnąłem, ale po 23 lekko. O 6 już piłem kawę i pakowałem rzeczy. Po 10:00 wyjechałem do Mszany i przed 12 byłem na miejscu. Wychodząc z auta zauważyłem jednego z zawodników. Okazało się, że to drugi rodzynek z Sosnowca startujący w zawodach. Rozmawiając udaliśmy się po numery startowe.

Mając jeszcze trochę czasu zrobiliśmy zakupy i siedliśmy w większym gronie. Wcinaliśmy węgle i popijaliśmy kawę. Czas jednak leciał szybko. Po chwili poszliśmy się przebrać i przygotować rowery. Organizatorzy rozpoczęli imprezę. Kilka słów i pierwsza grupa stanęła na starcie. Rach ciach i nagle wyczytują moje nazwisko.

Reszta 400 setkowców ruszyła 5 minut wcześniej. Zostało nas dwóch. Skoncentrowani czekamy i nagle pif paf! Pistolet wystrzelił i poszli….! Tempo od samego początku mocne. Rywal cisnął niesamowicie, jednak po kilku km albo opadł z sił albo specjalnie zwolnił, bo go dogoniłem.

Po 40 km minąłem kilka osób, następnie urwałem się grupie, która jechała wolno. Solo pędziłem do 48km.

Doczepiłem się do dwóch chłopaków. Tempo szybkie, ale do utrzymania. Docieramy na pierwszy punkt kontrolny. Uzupełniamy wodę, odbijamy kartę i lecimy dalej. Przed nami dwa podjazdy. Pokonujemy je dosyć szybko mijając kolejne osoby. Docieramy na następny PK zaliczając pierwszą setkę. Tam wcinamy bułki, odbijamy kartę i chłopaki pytają czy jadę z nimi. Ruszyliśmy ponownie tym razem w 8 osób.


Grupa okazała się super rozwiązaniem. Jechaliśmy na zmiany i co najważniejsze – wszyscy w tym samym tempie. Nieco słabsze niż na pierwszej pętli, ale równe. Dosyć szybko przelatujemy kolejną setkę i 200km na liczniku wybiło. Teraz trochę dłuższa przerwa. Trzeba się ubrać nieco cieplej. Noc przed nami. Wskakujemy w odzież termo, wsysamy gorący żurek z prędkością światła, wypijamy po kawie i fruniemy dalej. Ruszamy w 6 osób. Po pierwszym podjeździe dwóch chłopaków opada z sił. Zostaje nas 4. Grupa mała, ale jadąca równo. Noc przyzwoita. Było co prawda chłodno, zwłaszcza na otwartym terenie, ale za to księżyc świecił mocniej niż najlepsza lampka rowerowa. Partnerzy niestety zaczęli przegapiać kierunki trasy. Co chwilę krzyczałem gdzie trzeba skręcić. Ze zmęczenia i ciemności nie widzieli znaków. Docieramy na PK. Karta, banan, woda i heja! Na ostatnim podjeździe dwóch z grupy ruszyło mocniej. Oni akurat kończyli wyścig na 300km. My natomiast jechaliśmy jeszcze setkę. Za chwilę doganiamy jednego z uczestników. Starszy mężczyzna mówi, że zaraz rezygnuje. Źle się czuje i skraca dystans. Dociera z nami i kończy zawody. My siadamy, wcinamy makaron, bułki słodkie, pijemy po 3 kawy i po chwili ruszamy na ostatnią pętelke.

Słońce powoli zaczyna wschodzić. Jedziemy we dwóch, delikatnym tempem, bez pośpiechu. Całą drogę rozmawiamy i wreszcie się poznajemy. Wcześniej nie było czasu. Okazało się, że jadę z niezłym harpaganem. Jak zaczął wymieniać miejsca i czasy swojej jazdy rowerowej to wstyd było mówić o swoich osiągnięciach:) Jednak rozmawiając docieramy spokojnie na metę. Odbijam kartę po raz ostatni i czuję mega satysfakcję. Zrobiłem to. Zrobiłem 400km. Pobiłem swoją życiówkę o 200km. Wykonałem swój cel w 100%. Po chwili dowiaduje się, że zająłem 6 miejsce. To już był dla mnie kosmos. Byłem lepszy od zawodników, którzy takie 400 robią regularnie. Przyjmuję gratulację od partnera z Wadowic i życzę mu udanej wyprawy na Nordcapp!
Oddałem kartę i zjechałem do bazy na dole. Siadłem z chłopakami i zjedliśmy ciepły posiłek. Po chwili pojawiły się nawet zimne piwa. Ten smak będę pamiętał długo. Tyle wyrzeczeń do zawodów, a teraz zimne, oszronione, złote piwko…należało się!

Po chwili dociera Wuzel, którego namówiłem na start na 100km. Kilka słów i już kumpel na starcie. Strzał i poszedł! Ja szybko ogarnąłem siebie i rower. Rzuciłem kocyk do cienia i położyłem się na godzinkę. Oczywiście nic nie pospałem. Non stop telefony od znajomych z gratulacjami i pytaniami. Było mi mega miło, że tyle osób śledziło jak jadę i trzymało kciuki. Dziękuję Wam!

O 13 przyjechały moje dziewczyny z przyjaciółmi. Organizatorzy przygotowywali scenę na imprezę końcową. Czekaliśmy na dekorację. O 16 rozpoczęło się wręczanie pucharów. Oczywiście moje grzybki poszły z tatą, co wywołało ogromne brawa wśród zawodników i publiczności. Puchar wręczony poszedł w górę!


Zmarnowany spuchnięty - ale szczęśliwy!

Specjalne podziękowania należą się:
- mojej rodzinie, że wytrzymała te weekendowe wypady na przygotowania i kibicowała do samego końca
- Arkowi i Kamilowi – za wspólne wypady i moje widzimisię (czasami :) )
- Tomkowi Mołasowi – za przygotowanie roweru do startu – petarda!
- wszystkim przyjaciołom i znajomym – za słowa wsparcia i trzymanie kciuków
- wszystkim tym, którzy mówili, że jestem nienormalny, że mam się stuknąć w głowę, że nie dam rady itp. Wam dziękuję w szczególności. Możecie tak zawsze. Dobra mobilizacja.
- organizatorom - którzy stanęli na wysokości zadania. Posiłki, napoje, oznaczenie trasy, uprzejmość, pomoc itp. Szacuneczek!

Jeżeli wierzyć wyliczeniom aplikacji mierzącej dystans, to spaliłem 17 000 kalorii. To jakiś tydzień jedzenia na poziomie 2500kcal/dziennie.

Czas netto jazdy – 14 godzin 15 minut. Brutto – 16 godzin 29 minut.

Aha…za rok dystans 600km. Poprzeczka poszła jeszcze wyżej.


Kategoria Maraton/zawody


  • DST 36.11km
  • Czas 00:03
  • VAVG 722.20km/h
  • Sprzęt Triban 520
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de Rybnik - relacja

Niedziela, 30 sierpnia 2015 · dodano: 01.01.2016 | Komentarze 0

Na koniec sierpnia postanowiłem wziąć udział w ostatnich zawodach w tym roku. Był maraton, to teraz czas na wyścig. Chociaż sprinter ze mnie żaden, to chciałem zobaczyć jak wygląda organizacja, atmosfera i jak jeżdżą inni amatorzy.

Docieram do Rybnika. Miasteczko dosyć fajnie ustawione. Wszystko zgrabnie. Parkuje auto na parkingu za kościołem jak i 90% startujących. Ide odebrać numerek i pan pyta czy chcę skarpetki czy bidon a może siatkę? Taki bajer za 40zł wpisowego. Biorę bidon.


Wracam do auta, wyciągam rower i się przebieram. Przy okazji poznaję kolegę z Katowic. Mówi, że był rok temu i był zadowolony. Zaczyna się robić gorąco...idę w stronę startu. Ustawiam się za chłopakami na samym końcu. Do przejechania 4 pętle po 12km


Międzynarodowe towarzystwo gotowe do startu. Chwila uprzejmości w głośnikach z ust organizatorów i ruszamy. Tempo bardzo mocne. Dwie pętle jedziemy w 2 grupach. Pierwsza mocno poszła do przodu zaś druga jedzie w moim zasięgu. Pod koniec 3 okrążenia auto zawodów siedzi nam na tyłku i pyta 100 razy czy jedziemy dalej czy kończymy. Ileż można? Jak będziemy chcieli skończyć wcześniej to zjedziemy z trasy i juz. Trudne do zrozumienia? Kończymy 3 pętle po czym na lini startu/mety zatrzymuje nas gościu i nie pozwala dokończyć wyścigu. Jak dla mnie paranoja. To, że ktoś nie pruje od startu nie oznacza, że na ostatnim okrążeniu nie przyciśnie. Dla mnie porażka na maxa. Ogólnie ludzi mocno wkurzonych było sporo. Połowa z pewnością. Wiem jedno, w tych zawodach nie mam zamiaru brać udziału. Nawet jakbym był mistrzem w sprincie.


Kategoria Maraton/zawody


  • DST 31.80km
  • Czas 01:25
  • VAVG 22.45km/h
  • Sprzęt Triban 520
  • Aktywność Jazda na rowerze

Tour de Pologne Amatorów

Piątek, 7 sierpnia 2015 · dodano: 01.01.2016 | Komentarze 0

Są takie miejsca i imprezy na których być się powinno. Bez wątpienia takim wydarzeniem jest Tour de Pologne. Pamiętam jak kilka lat wstecz wkurzałem się, jak blokowano mi pół miasta, żeby kolarze mogli przejechać a ja musiałem wracać z pracy licznymi objazdami. Ależ ja byłem wtedy wściekły. Teraz po tych kilkudziesięciu miesiącach pojechałem razem z Arkiem do Bukowiny Tatrzańskiej wystartować w wyścigu amatorów i zobaczyć przedostatni etap touru.
Arek przyjeżdża po mnie w nocy. Ładujemy się, tankowanie, kawa i pędzimy w nasze Tatry. W Szaflarach przerwa na kawę, zjadamy śniadanie i jedziemy do Bukowiny. Niestety już przy odbiciu w Poroninie jest objazd. robimy pętlę. Zatrzymujemy się na poboczu i idziemy na nogach odebrać numerek.




Odbieramy pakiety startowe. W pięknej siatce Tauronu mamy koszulkę TDP, książkę z historią wyścigu, batony, izotonik, czapeczkę, voucher na zakup zegarka ze zniżką i najważniejsze - wejście na 2,5 godziny na Termy. Jak za 100zł wpisowego to rewelacja. Samo wejście do term kosztowało bodajże 65zł. Wracamy do auta. Przebieramy się, wyciągamy rowery i jedziemy do miasteczka. A tam serwis pełną gębą.

Bierzemy darmowe napoje, sprawdzamy w serwisie Shimano nasze rowery, robimy pamiątkowe foty w fotobudce i oglądamy pozostałe stanowiska. Czas na zdjęcie ze startu.

A teraz do "małej" kolejki...

Dowiadujemy się przez megafon, że na starcie 1800 osób. Rekord! Obok nas goście na rowerach za dziesiątki tysięcy. Chwali się jeden z drugim ile to nie dał za rower, gdzie to on nie był. W końcu zaczynamy się z tego śmiać. Po kilku minutach puszczają nas sektorami. Jedziemy rundę honorową do Poronina ciągle z górki. Już na tym odcinku ludzie łapią gumy. Co za pech! W Poroninie postój. Jedni gadają, drudzy idą za przystanek na "sikundę". Nagle strzał - jedziemy! Pierwszy podjazd pod Ząb i widzę jak goście odpadają. Jeden, drugi, trzeci. Schodzą, wracają, nie dają rady. Jak to, rowery za 20 i 30 koła same nie wjeżdżają?:) Arek wypruł mocno do przodu, ja nieco wolniej ale mijam sporo ludzi. Przybijam piątki z młodymi kibicami. Wszyscy biją brawo, krzyczą Ale ale ale, albo dawaj dawaj. Miłe uczucie. To naprawdę dodaje sił. Na szczycie odbijamy w prawo i nagle długi zjazd do Białego Dunajca. Słysze ciągle "lewa i lewa". Gnają na złamanie karku. Za chwilę leżą w polu. Skóra zdarta, złamana ręka. Pogotowie ma pełne ręce roboty. Nie mówię, że jechałem wolno. Też prułem ale z głową. Arka nie widzę, cisnę nadal sam przed siebie. Zaraz Gliczarów i ściana pod którą chce podjechać każdy startujący. Zmieniam przełożenie podjeżdżam do połowy, wstałem z siodła i walczę, a tu nagle trzech gości przede mną schodzi z roweru i zamiast zejść na bok, to idą środkiem. Wkurzony schodzę z roweru.

Wprowadziłem te ostatnie metry rower i ruszam. Łydki tak napięte, że o mało nie wystrzeliły. Dostaje od kibiców butelkę zmrożonej wody. Boże...jak ona wtedy smakowała. Jak najlepszy napój w życiu. Wypijam pół i reszta na głowę. Zaraz zjazd wierchem rusińskim i odbicie w prawo. Przede mną tylko ostatni podjazd. Każdy walczy. Kibice wspierają. Nogi chce rozerwać. Ostatnimi siłami wjeżdżam na metę. Unoszę ręce w górę. Nie dlatego, że wygrałem wyścig. Dlatego, że wygrałem z samym sobą. Wspaniałe uczucie.


Na mecie stoją panienki i rozdają medale. Odbieram krążek i jeden z kibiców mówi, że zrobi mi zdjęcie. Po chwili zjeżdżam do miasteczka. Szukam Arka. Nie ma go. Odbieram posiłek regeneracyjny i napój.

Za chwilę dzwoni Arek. Przyjeżdża do miasteczka. Wkurzony jak osa. Na zjeździe z Zębu wystrzeliła mu dętka. Przegrzała się. Musiał naprawiać koło. Dodatkowo okazało się, że brakło medali. Niektórzy "zawodowcy" brali po kilka krążków. Nie wiem jakim trzeba być fagasem, żeby takie coś odwalić. Zjadamy, wypijamy i idziemy zaprowadzić rowery. Po drodze spotykamy legendę polskiego kolarstwa - Ryszarda Szurkowskiego. 

Oglądamy ekipy, ich busy, rowery i przygotowania do startu.

Docieramy do auta. Zostawiamy rowery i z torbami idziemy na Termy. Przed nami 2,5 godziny relaksu. Po wyjściu biegniemy na górę, bo zaraz ruszają zawodowcy. Stajemy przy rondzie w rękach trzymając duże kubki latte. Okazało się, że coffe vanem przyjechali chłopaki z Dąbrowy Górniczej. Za moment ruszają kolarze. Szał za bramkami trwa.

Czekamy na pierwszą pętle. W necie sprawdzamy miejsca Polaków. Po pewnym czasie wjeżdżają auta i kolarze.



Zbieramy się i idziemy do auta. Przed nami kawałek drogi do domu. Kupujemy oscypki i wsiadamy do bryki. Łapiemy jeszcze ostatnie widoki gór.

Ostatecznie zająłem 816 miejsce z czasem 1:25:48. Różnice między zawodnikami były niewielkie. Jednak nie o miejsce tutaj chodziło. Chodziło o dobrą zabawę, o poczucie się przez chwilę jak zawodowiec, o wygraniu z samym sobą i pokazaniu, że się potrafi pokonać swoje słabości czy ograniczenia, które są w głowie. Dla mnie to był piękny dzień. Cała atmosfera, organizacja, przejazd - po prostu bajka. Wrócę tam jeszcze nie raz. Tam naprawdę można zakochać się w kolarstwie. Ja się zakochałem.


Kategoria Maraton/zawody


  • DST 202.61km
  • Czas 07:58
  • VAVG 25.43km/h
  • VMAX 49.39km/h
  • Kalorie 8432kcal
  • Podjazdy 1109m
  • Aktywność Jazda na rowerze

Śląski Maraton Rowerowy - relacja

Niedziela, 21 czerwca 2015 · dodano: 31.12.2015 | Komentarze 0

Pewnego marcowego dnia siedziałem w domu i powiedziałem sam do siebie, że trzeba się czymś zająć. Chodziło oczywiście o jakiś cel sportowy. Siatkówka, którą kocham, jest sportem zespołowym. Niestety sam w nią nie zagram. Szukałem czegoś, co mogę robić sam i czerpać z tego przyjemność. Szukając w myślach nowego kierunku przewijały się różne myśli. Jednak tego dnia nic nie wymyśliłem. Za kilka dni poszedłem do piwnicy po narzędzia. Wchodzę i spojrzałem na mój rower MTB. Bingo! Lampka się zaświeciła. Już wiem czego chcę. Szybko wróciłem, odpaliłem kompa i rozpocząłem poszukiwania jakiegoś celu. Znalazłem Śląski Maraton Rowerowy w Mszanie Dolnej. Blisko, łatwy dojazd, wybór dystansów od 100 do 600km. Padło na 200. Miałem niespełna 3 miesiące, żeby coś pokręcić i wystartować. Porozmawiałem z Arkiem z Jaworzna o tym celu i ku mojemu zdziwieniu, Arek pojechał do sklepu i kupił szosówkę - też wystartuje. Rozpoczęliśmy krótkie wypady, przyzwyczajenie się do jazdy. W końcu nadszedł ten dzień. Jedziemy. Start zaplanowany bodajże na 5:30, a my meldujemy się o 4:00. Podjeżdżamy na start autem, ale widzimy, że jeden z zawodników prowadzi rower. Mówi do nas, że nie da rady. Padły kolana. Startował na 300km. Dochodzimy do punktu rejestracji i słyszymy od kolejnych chłopaków, że ci którzy ruszyli zdecydowanie wcześniej na 600, 500 i 400km mieli fatalną pogodę. Grad, deszcz itp. No to będzie ciekawie pomyślałem. Rejestrujemy się, przebieramy i docieramy na start. Pamiątkowe zdjęcia i ruszamy w grupach. Pogoda od początku nie rozpieszcza. Chłodno, pochmurno. Od startu ciśniemy ile sił. Wszyscy na szosach a ja na MTB. Siedze chłopakom na kole. Do pierwszego PK na 63km jedziemy równo. Później stwierdzam, że nie dam rady jechać w takich tempie na tym rowerze, bo padne szybko. Decyduje się na samotną jazdę. Od 70 km zaczyna padać. Ubieram pelerynkę (dzięki mamo!) i jadę dalej. W głowie sporo myśli, bo deszcz coraz gęściejszy. Dojeżdżam do startu/mety i odbijam kartę. Przede mną jeszcze jedna pętla. Widzę, że ludzie się wycofują. Jedni ze zmęczenia, drudzy wystraszyli się deszczu. Wypijam szybko kawę i mówię do siebie, że nie po to tyle kręciłem, żeby teraz nie dokończyć mojego celu jaki sobie postawiłem. Wykręcam bluzkę i pozbywam się z 3kg wody. Ruszam. Pierwszy zakręt i ściana deszczu. Leje niemiłosiernie. Po kilku km przestaje. Poczułem ulgę, ale przede mną jeszcze prawie 90km! Wyjeżdżając z Czech kolejna ściana, ale lało tak gęsto, że zatrzymuje się na przystanku, bo nic nie było widać. Wykręcam ubranie ponownie, wycieram twarz i ruszam. Na trzecim PK odbijam kartę, uzupełniam bidony i wracam na trasę. Dojeżdżam do mety w pełni zadowolony i szczęśliwy. Życiówka zrobiona. 202km w 8 godzin na MTB i w takich warunkach. Taki maraton kształtuje charakter i wolę walki do końca. Mnie ten wypad ustawił na cały sezon. Od tego maratonu zaczęło się na dobre. Co weekend rower i nowe miejsca do zobaczenia.
Po zawodach prysznic i 10min moczenia stóp w ciepłej cieczy, żeby doszły do siebie po jeździe w wodzie przez ponad 100km. Pózniej siadam pod parasolem i poznaję Bogusia Damka z Bielska. Rozmawiamy mając przy sobie pyszną kawę, bigos, ciasto. Później ma miejsce dekoracja.



Szybko odbieram puchar i zwijam żagle, bo nadeszła mega burza. Takiego koloru chmur to chyba nigdy nie widziałem. Wsiadam do auta i ruszam. Wjeżdżam na autostradę a za chwilę zatrzymują mnie tajniacy. Okazało się, że z tego pośpiechu nie zapiąłem pasów. Policjant patrzy do środka auta a tam brudny rower, mokre ubrania itp. Niestety nie dał się przekonać. Efekt - 100zł i 2 pkt.


Kategoria Maraton/zawody